Pan Zagłoba z Kalifornii. Pierwowzór słynnej postaci wywodził się zza oceanu

Pierwowzór Zagłoby nazywał się Rudolf Korwin-Piotrowski i wcale nie był szlachcicem z czasów sarmackiej Rzeczypospolitej, lecz… imigrantem, znajomym Sienkiewicza!
Pan Zagłoba z Kalifornii. Pierwowzór słynnej postaci wywodził się zza oceanu

Dla Amerykanów to po prostu Thchee Captain, a dla Indian – Big Ralph. Walczył z Rosjanami w powstaniu listopadowym, potykał się z piratami z Missisipi i wreszcie zmagał się z Indianami w Luizjanie. Do gimnazjum chodził z Kraszewskim, słuchał na żywo gry Chopina, znał Mickiewicza, przyjaźnił się z Sienkiewiczem, a u schyłku życia… wylądował w przytułku z Norwidem. I podobno założył miasto Sebastopol. W Kalifornii.

FALSTAFF Z „GWIEZDNYCH WOJEN”

Wartość literacka „Trylogii” Sienkiewicza budziła dyskusje od ukazania się pierwszych odcinków w gazetach. Od początku była zarazem wielkim hitem czytelniczym i zjawiskiem kulturowym. To były „Gwiezdne wojny” dla Polaków żyjących pod koniec XIX w. Trylogie Sienkiewicza i George’a Lucasa nawet w nieco podobny sposób eksploatują archetypiczne motywy, a bohaterowie obu często są rysowani grubą kreską. Ale w galerii Sienkiewiczowskich postaci jedna się wyróżnia. „Ze wszystkich figur jeden Zagłoba pracuje mózgiem – pisał Bolesław Prus, stwierdzając: – To jest Falstaff i zestarzały Ulisses, których stopiono w jednej figurze, dodając jej żyłkę poświęcenia”.

Oczywiście, panu Zagłobie można wyszukać jeszcze innych literackich poprzedników, ale pierwowzór – ten prawdziwy – był jeden. Może w Europie nie było to oczywiste, lecz w Kalifornii tamtejsi Polacy nie mieli wątpliwości, o kogo chodzi. Kapitan Rudolf Korwin- -Piotrowski, czy też po prostu The Captain, ma bujną biografię. I nie był to po prostu jeden z licznych awanturników, który szukał szczęścia za Atlantykiem. To naprawdę oryginalna krzyżówka żołnierza, biznesmena i działacza narodowego.

SIEDEMNASTOLETNI KAPITAN

Antoni Piotrowski (imię Rudolf przybrał już jako dorosły) urodził się w 1814 r. w Kamieniu (dzisiejszy powiat chełmski), niewielkiej wiosce należącej do jego matki. Ojciec, także Antoni Piotrowski, był wojskowym, ale po ślubie opuścił armię. Junior uczył się w gimnazjum w Lublinie, gdzie uczęszczał w tym czasie także starszy o dwa lata Józef Ignacy Kraszewski.

W wieku 13 lat Piotrowski został kadetem w pułku gwardii strzelców konnych w Warszawie. Był 16-latkiem, gdy wybuchło powstanie listopadowe. Dziesięć dni później, 10 grudnia 1830 r., został awansowany na podporucznika. Pod koniec powstania miał już za sobą udział w kilkunastu bitwach, a na koncie Złoty Krzyż Virtuti Militari i stopień kapitana. Wszystko to w wieku 17 lat!

Po upadku powstania trzeba było się jak najszybciej ewakuować z Kongresówki. Siedemnastoletni kapitan znalazł się w granicach monarchii austriackiej, a konkretnie w czeskim mieście Igława. Razem z ojcem, który na wieść o wybuchu powstania wrócił do wojska. Austriacy chcieli wydać starszego Antoniego Piotrowskiego, ale syn wydobył ojca z więzienia i przetransportował go do pruskiego Drezna, gdzie nic im nie groziło.

Wkrótce, w styczniu 1832 r., Antoni Jr. wyjechał do Francji, zmienił imię na Rudolf i wsiąkł w życie polskiej emigracji. Poznał Adama Mickiewicza, często słuchał na żywo Fryderyka Chopina („Aby w pełni ocenić muzykę Chopina, trzeba być artystą i Polakiem” – twierdził), zetknął się z Andrzejem Towiańskim. O tym ostatnim nie miał najlepszego zdania. „Uczył ich [tj. swoich zwolenników] doktryny metempsychozy, a mój pułkownik Kamieński, najdzielniejszy z dowódców, jacy kiedykolwiek wiedli oddział straceńców, wy-obraził sobie, że pamięta czasy, gdy sam był krową!” – wspominał.

Rudolf nie miał czasu i ochoty dołączać do towiańczyków. Zajął się handlem winami, ożenił się z Francuzką i doczekał dwojga dzieci. Zanosiło się na stabilizację, ale po nagłej śmierci syna i żony polski emigrant podjął decyzję o wyjeździe za Atlantyk. Córkę pozo-stawił we Francji, a sam w Hawrze wsiadł na statek „Tagliono” i 16 kwietnia 1846 r. dopłynął do Nowego Orleanu w Luizjanie.

PIRACI I INDIANIE

Co robił w pierwszych latach pobytu w USA, nie wiadomo. W opowiadaniu Sienkiewicza „Przez stepy” (1879) niejaki Kapitan R. twierdzi, że przez krótki czas pracował jako urzędnik na plantacji cukrowej, ale znudziło mu się i zaczął „życie leśne”. Zatrudnił się nad rzeką Missouri przy spławianiu drzewa, walczył z piratami na Missisipi „i z Indianami, których pełno jeszcze było w Luizjanie, w Arkanzasie i Tennessee”. Czerwonoskórzy nadali mu przezwisko Big Ralph. Tak miał spędzić kilka lat, aż otrzymał ofertę przeprowadzenia grupy emigrantów z Bostonu do Kalifornii, gdzie właśnie wybuchła gorączka złota.

„Życie leśne” trwało raczej krócej, bo pod koniec 1848 r. Piotrowski pracował jako lektor francuskiego w Pittsburghu w Pensylwanii, a w Kalifornii zjawił się w 1849 r. Polak lubił podkoloryzować swoje opowieści, ale za to świetnie się ich słuchało – możliwe, że właśnie dlatego. Poza tym w Sienkiewiczu znalazł wiernego słuchacza, a gdy Kapitan się rozkręcał, to – wedle słów znajomego – „łgał, aż się kurzyło”.

Mimo to, w zarysie, relacje o „życiu leśnym”, piratach i Indianach są traktowane przez historyków jako prawdziwe. Sama droga do Kalifornii okazała się dosłownie mordercza – przynajmniej wedle słów Kapitana. Korwin–Piotrowski został ciężko ranny w głowę w po-tyczce z Indianami, a jego kolejna młoda żona Lillian Norris (poznana i poślubiona w czasie podróży) zmarła na tyfus.

AMERYKAŃSKI SEN

W słonecznej Kalifornii Rudolf odnalazł się znakomicie. Zresztą to był typ, który odnalazłby się wszędzie. Miał dwa metry wzrostu i dysponował wielką siłą – kiedy zniecierpliwiony uderzył ręką w stół… odpadł kawałek blatu. Po angielsku mówił z francuskim akcentem, po polsku w taki sposób, jakby wy-rwano go żywcem z XVII w. Był to – wedle słów słynnej aktorki Heleny Modrzejewskiej – „język jędrny, krewki i dosadny”, który przeciwstawiała naszej współczesnej bezbarwnej, płaskiej gadaninie. Oprócz tego miał duże po-czucie humoru i chętnie pił milkpunch, czyli whisky z mlekiem. Zapewniał, że gdyby jego mamka karmiła go takim mlekiem, nigdy nie dałby się odstawić od piersi.

W biogramie w „Polskim słowniku biograficznym” znajduje się informacja, że Rudolf nabył posiadłość, położoną 80 km na północ od San Francisco. Nazwał ją Sebastopol, nawiązując – jak dopowiada m.in. Maria Bokszczanin, wydawczyni listów Sienkiewicza –  do rosyjskiej twierdzy Sewastopol, obleganej w latach 1854–1855 przez połączone siły brytyjskie, francuskie i tureckie.

Amerykańskie relacje są nieco inne. Sebastopol zwał się wcześniej Pine Groove. W 1854 lub 1855 r. dwóch mieszkańców – Higgs i Stevens – wdało się w bijatykę. Poturbowany Higgs uciekł do sklepiku niejakiego Doughtery’ego, a właściciel oświadczył Stevensowi i zgromadzonym gapiom coś w stylu: „You shall not pass” Tolkienowskiego Gandalfa. Publiczność była zawiedziona, że nie zobaczy walki, a ktoś rozładował atmosferę żartem, że otoczony sklepik wygląda jak oblężony Sewastopol.

Odtąd sklepik zaczęto nazywać Sebastopolem (literówka to efekt złej transliteracji z rosyjskiego). Szybko ochrzczono tak całe miasto. Możliwe, że tym żartownisiem był właśnie Korwin-Piotrowski, który później prowadził sklepik w Sebastopolu.

Kapitan nie zapominał o rodakach. W 1849 r. założył Polsko-Amerykańskie Towarzystwo Pionierów, któremu przez jakiś czas prezesował. W czasie powstania styczniowego zbierał i wysyłał pieniądze dla Polaków walczących z rosyjskim zaborcą.

W 1874 r. nawiązał korespondencję z Kraszewskim, wówczas już pisarzem-instytucją, mieszkającym w Dreźnie. W pierwszych listach Korwin-Piotrowski przypominał o tym, że chodzili do tego samego lubelskiego gimnazjum. Był dość wylewny, ale gdy autor „Starej baśni” odpisywał z opóźnieniem i zdawkowo, olbrzym z Kalifornii przeszedł na styl oficjalny i dwa lata później ich korespondencja się urwała.

POLSKI KOMISARZ W CHINATOWN

Korwin nie zamykał się w polonijnym światku. W 1857 r. otrzymał amerykańskie obywatelstwo, w interesach zdarzało mu się jeździć nawet na Alaskę. W 1873 r. został mianowany przez swojego przyjaciela Newtona Bootha, gubernatora Kalifornii, „Komisarzem Imigracji” (Commissioner of Immigration). W praktyce musiał zajmować się Chińczykami. W tym czasie imigranci z Państwa Środka masowo osiedlali się w Kalifornii, pracowali za niższe stawki niż biali i nie asymilowali się. Władze stanowe, gdyby mogły, zatamowały-by napływ Azjatów, ale należało to do gestii władz federalnych. W takiej sytuacji można było jedynie powołać urzędnika, który kontrolował chińskie przedsiębiorstwa, rewidował statki z Chińczykami, zatrzymywał na granicy chińskie prostytutki i chorych. Zresztą musiało to ciekawie wyglądać, gdy popłoch w Chinatown w San Francisco siał biały olbrzym, który mówił po angielsku z francuskim akcentem i sypał polskimi przekleństwami.

WOŁODYJOWSKI, PODBIPIĘTA I ZAGŁOBA

Wiosną 1876 r. Rudolf poznał trzydziestoletniego dziennikarza z Polski, który miał na koncie kilka udanych nowel i jedną nieudaną powieść – Henryka Sienkiewicza. Przybysz był zachwycony Kapitanem, grał z nim w szachy, wyciągał od niego historyjki z życia wzięte. W zamian Piotrowski brał go na wycieczki po okolicy, pokazał mu nawet Chinatown i przede wszystkim dużo opowiadał.

W tym czasie często oglądano w Sebastopolu oryginalny polski tercet: obok niskiego drobnego dziennikarza przechadzał się nieprzeciętny gaduła – potężny Kapitan i kompan tego ostatniego w interesach, także powstaniec listopadowy, Franciszek Wojciechowski – bardzo wysoki, bardzo chudy i bardzo cichy. Wypisz wymaluj: Wołodyjowski, Zagłoba i Podbipięta z „Ogniem i mieczem”. Trzeba pamiętać, że pierwsza część „Trylogii” to trochę western, tylko osadzony w innych realiach czasowych i geograficznych. Nasz noblista nigdy na Ukrainie nie był, a opisy bezkresnych stepów to efekty amerykańskich doświadczeń.

Sienkiewicz zapowiadał Rudolfowi, że go kiedyś uwieczni, na co ten miał prostą odpowiedź: „A bodaj ci się pysk skrzywił!”. Kiedy w 1878 r. pisarzowi zabrakło dolarów na podróż powrotną do Europy (nie dotarło do niego wynagrodzenie z kraju), Big Ralph pożyczył mu pieniądze.

Po wyjeździe Sienkiewicza dobry humor zaczął opuszczać Rudolfa. Wiązało się to z problemami zdrowotnymi – zaczął tracić wzrok.

W PRZYTUŁKU Z NORWIDEM

W 1882 r. udał się do Francji szukać ratunku u znanego lekarza Ksawerego Gałęzowskiego. Niestety, ten nie był w stanie mu pomóc. Niewidomego Kapitana umieszczono w Zakładzie św. Kazimierza w Paryżu, przytułku dla polskich imigrantów. Przypadek sprawił, że po raz kolejny na drodze Rudolfa pojawił się wybitny twórca – tym razem Cyprian Norwid, który dogorywał w tym zakładzie na gruźlicę.

Korwin-Piotrowski mieszkał w przytułku zaledwie kilka tygodni. Zmarł 25 lutego 1883 r. Trzy miesiące później do Paryża dotarły numery krakowskiego „Czasu” i warszawskiego „Słowa”, w których zaczęto drukować powieść Sienkiewicza. W jednym z pierwszych odcinków pojawia się „gruby szlachcic, który miał bielmo na jednym oku, a na czole dziurę wielkości talara, przez którą świeciła naga kość”. Kto by w Paryżu mógł przypuszczać, że pierwowzorem Zagłoby był niewidomy starzec, który zmarł w przytułku przed kilkunastoma tygodniami? Za to w Kalifornii nikt nie miał wątpliwości, że chodziło o słynnego Kapitana.

Wiadomo, że Sienkiewicz użyczył swojemu bohaterowi cech innych osób, jak powiedzonka swojego teścia Kazimierza Szetkiewicza czy pewien błyskotliwy „fortel” autorstwa redakcyjnego kolegi Władysława Olędzkiego. Jednak pierwowzorem numer jeden był olbrzymi gaduła, któremu dziwnym zrządzeniem losu przyszło żyć nie na XVII–wiecznych Dzikich Polach, ale pod słońcem XIX-wiecznej Kalifornii.